Ania, nie Anna, czyli co za dużo to nie zdrowo
Korzystając z kilku wolnych dni obejrzałam nową serialową wersję" Ani z Zielonego Wzgórza", czyli produkcję Netflixa pod tytułem "Ania, nie Anna". Mój umysł spowolniony upałem liczył na lekką, niezobowiązującą podróż sentymentalną oraz ćwiczenie lingwistyczne (oglądałam w wersji oryginalnej, z angielskimi napisami). Seans całego pierwszego sezonu (czyli 7 odcinków) w związku z miłymi obowiązkami towarzyskimi rozciągnął się do trzech dni. Jestem świeżo po seansie i emocje oraz refleksje we mnie aż kipią.
Serię o Ani znam głównie z dzieciństwa oraz z mini serialu kanadyjskiego z połowy lat 80-tych. Zapisał mi się w pamięci jako optymistyczny, nieco staroświecki opis losów osieroconej dziewczynki przygarniętej przez surowe, starzejące się rodzeństwo na tle przyrody i małomasteczkowej społeczności kanadyjskiej. Na studiach dowiedziałam się, że Maryla i Mateusz byli purytanami (czyli w dużym uproszczeniu bardzo konserwatywnymi protestantami), którzy żyli zgodnie z surowymi zasami swojej wiary.
Kadr z serialu "Ania, nie Anna", zdjęcie: Netflix
W tym miejscu muszę napisać, że nie mam nic przeciwko swobodnej ekranizacji dzieła literackiego. Ale to, co zaserwował nam Netflix stanowi drastyczną ingerencję w świat przedstawiony. Mamy tu wątek przemocy szkolnej, fizycznej i seksualnej. Mamy wątek feministyczny i homoseksualny.
Ania, nie Anna jest znerwicowana, cierpi na syndrom stresu pourazowego będącego wynikiem traumatycznej przeszłości. Nowe środowisko nie stanowi wybawienia i odmiany losu. Ania wpada z deszczu pod rynnę. Staje się ofiarą przemocy szkolnej. Koledzy nazywają ją śmieciem i psem, szczekają na jej widok, czy napastują w lesie.
Twórcy serialu chceli też przemycić treści feminisyczne. Maryla uczęszcza do klubu Postępowych Matek, z którego zostaje szybko wykluczona po tym jak Ania objaśnia koleżankom w szkole skąd się biorą dzieci.
Na hipokryzję zakrawa też fakt, że rodzina Diany nie kryje i powszechnie akceptuje homoseksualny związek swojej krewnej, czyli wieloleni związek ciotki Józefiny z Gertrudą,o którym mówi nawet trzynastoletnia Diana. Jednak gdy ta sama dziewczynka przypadkowo upija sie winem owocowym domowej roboty, jej matka surowo beszta Marylę za trzymanie (!) trunku w domu oraz zabrania jakichkolwiek kontaktów pomiędzy Anią a Dianą.
Kadr z serialu "Ania, nie Anna", zdjęcie: Netflix
Twórczyni serialu, Moira Walley-Beckett, przyznała, że chciała stworzyć gładką (dosł. seamless) inerakcję pomiędzy słowami Lucy Maud Motgomery a własnymi. Czy to jej się udało? Książka o Ani jest lekka, dowcipna i subtelna. Serialowi "Ania nie Anna" brakuje tego wszystkiego. Brakuje mu tego czegoś. Zamiast tego widz doświadcza coraz większej traumy, a nagromadzenie traumatycznych przeżyć (odesłanie Ani do sierocińca, ostracyzm lokalnej społeczności, pożar domu Ruby Gillis, widmo utraty Zielonego Wzgórza, wyprzedanie wszystkich wartościowych rzeczy, napaść i utrata pieniędzy ze sprzedaży konia, przyjęcie rzezimieszków pod swój dach) powoduje narastające zmęczenie widza (mimo, że tak jak w moim przypadku seans rozciągną się na trzy dni).
Oczywiscie twórcy serialu mieli prawo przedstawić swoją wizję świata. Tylko czemu zmienili i przeinaczyli książkę Lucy Maud Mongomery? Czy nie mogli zamiast tego stworzyć całkowicie oryginalnego dzieła o nowym tytule? Być może liczyli, że klasyka i uznane dzieło zapewni serialowi większą widownię i szum medialny? W końcu im większe kontrowersje tym lepiej (zwłaszcza dla finansowej strony przedsięwzięcia).
Popieram zamysł pokazania świata Ani i natury ludzkiej w mniej cukierkowy i naiwny sposób. Ale nigdy nie wybaczę twórcom serialu braku subtelności i zabicie uroku główwnych bohaterów. W książce Rachel Linde była przedstwaiona jako plotkara, jednak Lucy maud Montgomery zrobiła to z wdziękiem i w taki sposób, że czytelnik czuł do niej mimo wszystko sympatię.
Zapowiedziany jest drugi sezon serialu Ania, nie Anna. Odpuszczę sobie jednak, obawiam się fantazji twórców, oraz że w kolejnej transzy znowu nastąpi pomieszanie z poplątaniem, a traumatyczny, neurotyczny, brutalny i pełen hipokryzji świat stanie się jeszcze bardziej depresyjny. W jednej z recenzji następuje porównanie świata z netflixowej Ani do świata z genialnego filmu 'Dogville', który uwielbiam.
Kadr z serialu "Ania, nie Anna", zdjęcie: Netflix
Serię o Ani znam głównie z dzieciństwa oraz z mini serialu kanadyjskiego z połowy lat 80-tych. Zapisał mi się w pamięci jako optymistyczny, nieco staroświecki opis losów osieroconej dziewczynki przygarniętej przez surowe, starzejące się rodzeństwo na tle przyrody i małomasteczkowej społeczności kanadyjskiej. Na studiach dowiedziałam się, że Maryla i Mateusz byli purytanami (czyli w dużym uproszczeniu bardzo konserwatywnymi protestantami), którzy żyli zgodnie z surowymi zasami swojej wiary.
Kadr z serialu "Ania, nie Anna", zdjęcie: Netflix
W tym miejscu muszę napisać, że nie mam nic przeciwko swobodnej ekranizacji dzieła literackiego. Ale to, co zaserwował nam Netflix stanowi drastyczną ingerencję w świat przedstawiony. Mamy tu wątek przemocy szkolnej, fizycznej i seksualnej. Mamy wątek feministyczny i homoseksualny.
Ania, nie Anna jest znerwicowana, cierpi na syndrom stresu pourazowego będącego wynikiem traumatycznej przeszłości. Nowe środowisko nie stanowi wybawienia i odmiany losu. Ania wpada z deszczu pod rynnę. Staje się ofiarą przemocy szkolnej. Koledzy nazywają ją śmieciem i psem, szczekają na jej widok, czy napastują w lesie.
Twórcy serialu chceli też przemycić treści feminisyczne. Maryla uczęszcza do klubu Postępowych Matek, z którego zostaje szybko wykluczona po tym jak Ania objaśnia koleżankom w szkole skąd się biorą dzieci.
Na hipokryzję zakrawa też fakt, że rodzina Diany nie kryje i powszechnie akceptuje homoseksualny związek swojej krewnej, czyli wieloleni związek ciotki Józefiny z Gertrudą,o którym mówi nawet trzynastoletnia Diana. Jednak gdy ta sama dziewczynka przypadkowo upija sie winem owocowym domowej roboty, jej matka surowo beszta Marylę za trzymanie (!) trunku w domu oraz zabrania jakichkolwiek kontaktów pomiędzy Anią a Dianą.
Kadr z serialu "Ania, nie Anna", zdjęcie: Netflix
Twórczyni serialu, Moira Walley-Beckett, przyznała, że chciała stworzyć gładką (dosł. seamless) inerakcję pomiędzy słowami Lucy Maud Motgomery a własnymi. Czy to jej się udało? Książka o Ani jest lekka, dowcipna i subtelna. Serialowi "Ania nie Anna" brakuje tego wszystkiego. Brakuje mu tego czegoś. Zamiast tego widz doświadcza coraz większej traumy, a nagromadzenie traumatycznych przeżyć (odesłanie Ani do sierocińca, ostracyzm lokalnej społeczności, pożar domu Ruby Gillis, widmo utraty Zielonego Wzgórza, wyprzedanie wszystkich wartościowych rzeczy, napaść i utrata pieniędzy ze sprzedaży konia, przyjęcie rzezimieszków pod swój dach) powoduje narastające zmęczenie widza (mimo, że tak jak w moim przypadku seans rozciągną się na trzy dni).
Oczywiscie twórcy serialu mieli prawo przedstawić swoją wizję świata. Tylko czemu zmienili i przeinaczyli książkę Lucy Maud Mongomery? Czy nie mogli zamiast tego stworzyć całkowicie oryginalnego dzieła o nowym tytule? Być może liczyli, że klasyka i uznane dzieło zapewni serialowi większą widownię i szum medialny? W końcu im większe kontrowersje tym lepiej (zwłaszcza dla finansowej strony przedsięwzięcia).
Popieram zamysł pokazania świata Ani i natury ludzkiej w mniej cukierkowy i naiwny sposób. Ale nigdy nie wybaczę twórcom serialu braku subtelności i zabicie uroku główwnych bohaterów. W książce Rachel Linde była przedstwaiona jako plotkara, jednak Lucy maud Montgomery zrobiła to z wdziękiem i w taki sposób, że czytelnik czuł do niej mimo wszystko sympatię.
Zapowiedziany jest drugi sezon serialu Ania, nie Anna. Odpuszczę sobie jednak, obawiam się fantazji twórców, oraz że w kolejnej transzy znowu nastąpi pomieszanie z poplątaniem, a traumatyczny, neurotyczny, brutalny i pełen hipokryzji świat stanie się jeszcze bardziej depresyjny. W jednej z recenzji następuje porównanie świata z netflixowej Ani do świata z genialnego filmu 'Dogville', który uwielbiam.
Photo by Brenda Godinez on Unsplash
Co za dużo, to nie zdrowo. A ponieważ to blog o języku angielskim, więc na koniec przetłumaczę moje podsumowanie serialu:
- You can have too much of a good thing - Co za dużo to nie zdrowo.
Choć są i tacy, którzy twierdzą: You can never have too much of a good thing. A wy? Z którą wersją się zgadzanie?
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńZgadzam sie, byłam w szoku porównując to co przeczytałam w wieku nastu lat do wersji netflixowej...eh.
OdpowiedzUsuń